Z
jednej strony brzmi to jak sprzeczność, bo posłuszeństwo kojarzy nam się z
raczej z czyjąś wolą narzuconą nam z zewnątrz; z drugiej strony może wyglądać
na wyraz samowoli, jakby człowiek sam chciał być sobie panem. Ale to mylące
pozory. Posłuszeństwo nie zawsze musi odnosić się do jakiejś zewnętrznej
instancji, a decydowanie o własnym życiu nie koniecznie oznacza "róbta, co
chceta".
Dojrzewanie
do posłuszeństwa
Nasze podejście do posłuszeństwa zmienia się
z wiekiem, dojrzewa. Jako dzieci musieliśmy być posłuszni rodzicom,
nauczycielom, wychowawcom. Iluż z nas nie myślało wtedy: "Chciałbym być
wreszcie dorosły. Wtedy nie musiałbym nikogo słuchać."? Im starsi i
dojrzalsi jesteśmy, tym wyraźniej odkrywamy, że nasze dziecinne lub młodzieńcze
wyobrażenie o błogiej, całkowitej niezależności, jaką rzekomo cieszą się
dorośli, to złudzenie.
Niektórzy ludzie osiągając dorosłość czują
się rozczarowani, cierpią na niedosyt wolności. Dla nich podporządkowanie się
szefowi w pracy, zobowiązaniom wynikającym z ich stanu życia czy choćby
zaleceniom lekarza, to udręka. Męczą się oni sami, męczy się też ich otoczenie,
często zniecierpliwione niesłownością czy niepunktualnością. Są jednak i tacy,
których przeraża niezależność - w wieku dorosłym, mimo pewnych ograniczeń,
znacznie większa niż w dzieciństwie. Ci szukają opiekuńczego współmałżonka lub
zgromadzenia zakonnego, aby ciężar konieczności decydowania o własnym życiu i
troski o utrzymanie został zdjęty z ich ramion; pragną powrotu do
posłuszeństwa, jak w okresie dzieciństwa, kiedy wprawdzie nie miało się zbyt
wiele wolności, ale przynajmniej nie przejmowało się żadnej odpowiedzialności.
Obie te postawy są niedojrzałe i wiążą się z niewłaściwym pojęciem posłuszeństwa. Pierwsza z nich traktuje je wyłącznie jako obciążenie, druga - jako całkowite zwolnienie od odpowiedzialności. Tymczasem w miarę naszego rozwoju rodzaj i punkt odniesienia naszego posłuszeństwa ulega zmianie; akcent przesuwa się od zależności i pozwolenia na to, by inni nas kształtowali i decydowali o nas, w kierunku samodzielności i przejmowania odpowiedzialności za własne życie i rozwój osobisty. Jest to jednak przesunięcie akcentu, a nie całkowite wyeliminowanie poszczególnych aspektów posłuszeństwa. Wraz z wiekiem wzrasta konieczność posłuszeństwa samemu sobie - jeśli bowiem sami nie będziemy się motywować do nawrócenia i rozwoju, nikt inny nie będzie w stanie nas do tego zmusić.
Kryteria
rozeznawania
Skąd się bierze potrzeba posłuszeństwa samemu
sobie i jak nie pomylić go ze zwykłym egoizmem? Otóż nikt z nas nie jest
autorem własnego istnienia ani nie żyje wyłącznie dla siebie. Wszyscy
otrzymaliśmy życie od Boga i celem tego życia jest zjednoczenie z Nim. Na to,
kim jesteśmy, na naszą prawdziwą tożsamość, składa się nie tylko to, o czym
sami decydujemy, ale przede wszystkim to, co złożył w nas Bóg, do czego nas
powołuje. Ta tożsamość dochodzi do głosu w naszych najgłębszych pragnieniach.
Często ich jednak nie słyszymy zajęci różnymi sprawami. Na szczęście istnieją
kryteria rozeznawania służące temu, by zweryfikować, czy nasze pomysły na życie
pochodzą od Boga, przemawiającego do nas w głębi naszego serca, czy też są
wyłącznie naszą zachcianką. Te kryteria są warunkiem dobrych życiowych decyzji.
Pierwsze kryterium to wewnętrzne poruszenie naszego serca przez Ducha Świętego, którego możemy doświadczyć, jeśli jest w nas gotowość nawrócenia i pełnienia woli Bożej. Takie poruszenie ma charakter bardzo indywidualny, osobisty, a jednocześnie jest wyraźne, powraca, nie daje spokoju.
Drugim kryterium jest Słowo Boże - zarówno Biblia jako całość, w swoim ogólnym przesłaniu, jak i jej konkretne teksty, które czytamy podczas indywidualnej modlitwy, czy słyszymy na Mszy świętej. "Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca" (Hbr 4, 12). Ono jest zawsze aktualne i obiektywne
Trzecie kryterium to żywa wspólnota Kościoła. Ona wspiera nas w weryfikacji, czy to, co słyszymy w swoim sercu, rzeczywiście pochodzi od Boga, czy też od nas samych; wspólnota Kościoła (na przykład spowiednik, duszpasterz, nasi przyjaciele ze wspólnot, do których należymy lub z którymi mamy kontakt) pomaga nam rozpoznać znaki Boga w naszym życiu. To dlatego na przykład zanim zakonnik złoży śluby wieczyste, jego formacja zakonna trwa kilka lat - tu nie chodzi tylko o to, żeby sam zainteresowany dobrze się przygotował i gruntownie przemyślał swoją decyzję, ale aby również wspólnota, wśród której żyje, mogła ocenić autentyczność jego powołania.
Czwartym kryterium rozeznawania są wydarzenia i okoliczności naszego życia - także przez nie Bóg do nas przemawia i pomaga nam weryfikować nasze pragnienia. Jeśli ktoś czuje się poruszony słowami Jezusa skierowanymi do bogatego młodzieńca: "Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną" (Mk 10, 21) i odczuwa pragnienie praktykowania radykalnego ubóstwa, a ma rodzinę na utrzymaniu, powinien znaleźć na to taki sposób, który nie przeszkodzi mu w wypełnianiu obowiązków małżeńskich i rodzicielskich. Może nie ma odczytywać tego wezwania dosłownie, ale zastanowić się, jakie "bogactwo" w jego życiu przeszkadza mu w kroczeniu za Jezusem (na przykład nieuporządkowane pragnienia, nałogi, nadmiar pracy, przez który zaniedbuje najbliższych)? To kryterium zachęca także do konkretnych działań. Jeśli ktoś rozważa wstąpienie do zgromadzenia zakonnego, którego charyzmatem jest posługa osobom chorym i starszym, może powinien najpierw przez kilka miesięcy popracować jako wolontariusz w domu pomocy społecznej albo hospicjum, by przekonać się, czy jest to jego droga?
Oczywiście nie chodzi o to, aby stosować omówione tu kryteria do każdej najmniejszej decyzji dnia codziennego - tu wystarczy kierowanie się Bożymi przykazaniami. Kryteria te służą odkrywaniu naszej prawdziwej tożsamości, podejmowaniu decyzji istotnych dla naszego powołania i stylu życia. I tu właśnie dochodzimy do zagadnienia posłuszeństwa samemu sobie: musimy być posłuszni temu, co rozpoznamy jako naszą najgłębszą, zakorzenioną w Bogu tożsamość - tylko wtedy odnajdziemy prawdziwą wewnętrzną wolność i pokój.
Wierność
i odpowiedzialność
Wydawało by się, że nie ma nic prostszego i
przyjemniejszego, jak móc być sobą i realizować swoje najgłębsze pragnienia,
swoje powołanie. Skąd zatem mowa w tym kontekście o posłuszeństwie? Otóż
realizacja powołania nie zawsze przychodzi nam łatwo, naturalnie i
spontanicznie. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli raz dokonamy
ważnego życiowego wyboru, to wcale nie jesteśmy zwolnieni od dokonywania
dalszych - jak pisał Jerzy Liebert: "uczyniwszy na wieki wybór, w każdej
chwili wybierać muszę". Jest tak dlatego, że nasze chwilowe pragnienia i
zachcianki ciągle konkurują z tym najgłębszym pragnieniem. W podążaniu drogą
naszego powołania, w życiu naszą prawdziwa tożsamością, mamy wielu
przeciwników: nasz egoizm, lenistwo, złe przyzwyczajenia, uzależnienie od
opinii innych, uleganie nastrojowi chwili. To wszystko rozprasza nas, odciąga
od wyznaczonego celu, sprowadza na boczne ścieżki. Wyjściem z tej sytuacji jest
posłuszeństwo samemu sobie rozumiane jako wierność. Wierność oznacza wytrwałe
zmaganie się z własnym egoizmem, ciągle ponawianą decyzję podążania raz wybraną
drogą, rozeznawanie każdego dnia, czy moje małe wybory i pragnienia są zgodne z
moim prawdziwym Ja, czy mnie utwierdzają w mojej prawdziwej tożsamości, czy
raczej ją zagłuszają.
Po drugie, każda nasza decyzja ma jakieś konsekwencje dla nas samych i dla naszego toczenia. Właśnie dlatego posłuszeństwo samemu sobie przybiera też formę odpowiedzialności: to każdy z nas osobiście musi w miarę możliwości przewidywać, a potem przyjmować na siebie konsekwencje własnego działania. Odpowiedzialność każe nam, w konsekwencji naszych wyborów, podejmować się określonych zadań lub ich zaniechać, pozwolić sobie na jakąś przyjemność lub z niej zrezygnować. To często bardzo trudne, bo skutki naszych decyzji bywają nieprzyjemne - i to nie zawsze z naszej winy.
Być wiernym i odpowiedzialnym nie jest łatwo, jednak według Biblii właśnie taka postawa zasługuje na szczególną pochwałę. Psalmista pisze: "Kto będzie przebywał w Twym przybytku, Panie, kto zamieszka na Twojej świętej górze? Ten, który postępuje bez skazy, działa sprawiedliwie, a mówi prawdę w swoim sercu i nie rzuca oszczerstw swym językiem; (...) ten, kto dotrzyma, choć przysiągł ze swoim uszczerbkiem; ten, kto nie daje swych pieniędzy na lichwę i nie da się przekupić przeciw niewinnemu. Kto tak postępuje, nigdy się nie zachwieje." (Ps 15, 1-2. 4-5) Posłuszeństwo samemu sobie to nie abstrakcyjne ograniczenie, to również nie samowola. Jego sensem jest umiejętność odróżniania prawdziwych pragnień od chwilowych impulsów, prawdziwego życia od jego namiastek.
Centrum
Dom Sióstr Misjonarek
Miłości Matki Teresy z Kalkuty przy ulicy Granicznej w Katowicach. Jedna z nich
zbliżyła się pokornie do tabernakulum i wyciągnęła swoją spracowaną i delikatną
dłoń sięgając po Ciało Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Nigdy wcześniej
nie widziałam, żeby robiła to kobieta. Do dziś powtarzam sobie, że doświadczyła
ogromnej łaski – trzymała w swej dłoni Jezusa. Poznając duchowość zgromadzenia
Misjonarek Miłości nauczyłam się dostrzegać Jezusa w drugim człowieku. W zrozpaczonej
twarzy i w brudnej dłoni. W cuchnącym bezdomnym siedzącym samotnie w tramwaju.
We włóczędze, którego wszyscy omijają z daleka. Jezus żyje w każdym człowieku. Ciele
i Krwi. To przez ręce kapłana we współpracy z Duchem Świętym dokonuje się
przeistoczenia chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa. Czasem otwieram szeroko
oczy próbując zobaczyć Ciało i Krew. Zapominam o oczach mojej duszy, która już
dawno to Ciało i Krew zobaczyła. Zobaczyła i teraz niecierpliwie oczekuje
zjednoczenia z Jezusem Eucharystycznym. Jest jeszcze coś. Wspólnota Kościoła. W
tej Wspólnocie wsłuchuję się w Jezusa siedząc u Jego stóp. Ze wspólnotą dzielę
się Jego Ciałem uczestnicząc w Uczcie. Ze Wspólnotą wyśpiewuję radosne Alleluja
i Hosanna. Ze Wspólnotą daruję Jezusowi moje ofiary, intencje i dziękczynienia.
Niezapomnianym doświadczeniem były dla mnie Msze Święte we wspólnocie
bezdomnych. Wpatrzeni w Jezusa, doświadczeni trudami życia ofiarowali Mu każdą
chwilę swojego istnienia.
‘Panie, nie jestem godzien
abyś przyszedł do mnie…’ Kiedy wypowiadałam te słowa podczas jednej ze Mszy
Świętych mój mały sześcioletni przyjaciel, zapytał: ‘Co to znaczy ‘do mnie’? Do
jakiego domu ma przyjść Pan Jezus?’ Codziennie mam nową szansę na przyjęcie
Jezusa, na ucztowanie z Nim. Ważne jest, żeby nie przegapić żadnej z nich i
krok po kroku budować drogę do Nieba.
Magda Tlatlik
Moje dziecięce oczy
‘Zaprawdę powiadam wam:
Kto nie przyjmie Królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego’. (Mk
10,15)
Znowu rozmawiam z moim
małym przyjacielem. Po każdej Mszy Świętej pyta o to, co obserwuje przy
ołtarzu, wśród wiernych, w swoim najbliższym otoczeniu. Ja tez zaczęłam patrzeć
na wszystko jego migdałowymi oczami. Któregoś wieczoru zapytał o chleb, który
przeistacza się w czasie Eucharystii w Ciało Jezusa. Jego spojrzenie, tak
delikatne i proste, uświadomiło mi, jak ważne jest rozumieć to, co mówi do mnie
Jezus. Przemawia do mnie w Słowie i Czynie. Mówi przez dzieci bawiące się na
naszej małej uliczce. Mówi przez młodych , którzy w trakcie swojej formacji i dojrzewania
napotykają wiele trudności i zadają mnóstwo pytań. Mówi przez rodziny, które
troszczą się o wspólny stół i ołtarz modlitwy we własnym domu. Mówi przez
starszych, którzy swoją mądrością dzielą się z nami – młodymi. Dziecko widzi
rzeczy takimi jakie są. Jego niewinne spojrzenie otwiera mi oczy na to, co do
tej pory było dla nich niewidoczne. Na to co wydawało się nieistotne.
Magda Tlatlik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz